wtorek, 1 lipca 2014

Rozdział 24- But I've got high hopes, it takes me back to when we started*

*High Hopes-Kodaline
****
Powietrze wokół niej zdawało się oziębić o jakieś dziesięć stopni Celsjusza. Nie przeszkadzało jej to, bo od osoby stojącej blisko za blisko niej biło niewyobrażalne ciepło, które zdawało się otaczać ją sobą, bezpieczeństwem, które tak pieczołowicie ze sobą niosło.
Wszystko do niej wróciło. Każde, pojedyncze wspomnienie, każda chwila spędzona w jego objęciach, nawet ta najkrótsza, przecież nie było ich tak wiele, więc czemu reagowała tak dotkliwie? Nie spędzili ze sobą nie wiadomo ile lat, godzin, minut... To były zaledwie dwa tygodnie, może odrobinę więcej. Dwa razy więcej czasu zajęło się leczenie z tej cholernej pomyłki, za jaką miała tą znajomość. A teraz stał tam, naprzeciwko niej. Całkiem prawdziwy, nie wymyślony. Do jej nozdrzy dotarł dość silny zapach męskich perfum, tych, które tak bardzo uwielbiała.
Zgadzało się w nim wszystko oprócz twarzy. Była inna, zmęczona i wyprana ze wszystkiego co ją w niej kiedyś fascynowało. Miała wrażenie, że to jest ten sam Jared z twarzą starego człowieka, który ma dość tego co inni nazywają życiem.
Zamknęła oczy, chciała nacieszyć się tą chwilą, tym, że przyszedł do niej sam z siebie. Po tym wszystkim miała ochotę mu wybaczyć i rzucić się w te bezpieczne ramiona. Poczuła jak delikatnie osuwa się po ścianie na ziemię, ale nic jej nie bolało, po tym jak skończyła na bliskim spotkaniu z podłogą.
****
Wtedy ją to uderzyło. Nie żaden stojak na parasole, nie twarde panele... Sen. Ten wspaniały, pełny niedopowiedzeń i tajemnic. Ten, o którym tak bardzo starała się zapomnieć i nie wspominać już nigdy więcej. Wszystkie obrazy, zapachy i emocje wróciły i to co wtedy czuła na nowo zagościło w jej głowie. Zaczęła się po raz kolejny zastanawiać co wywołało w niej taką tęsknotę do miłości, że aż wykreowała w głowie postać idealną- młodego, zakochanego Jareda Leto. Chciała komuś o tym powiedzieć, potrzebowała poczuć, że nie jest pozostawiona na pastwę swoich myśli, które zabijały ją coraz bardziej z każdym nowym dniem.
Nie wiedziała ile czasu minęło od kiedy jej powieki zrobiły się zbyt ciężkie, aby utrzymać się u szczytu okrągłych gałek ocznych. Minuty, godziny, wszystko płynęło tak szybko, że nie miała pojęcia co jest czym. Jedno zlewało się w drugie i trwało tak przez chwilę, aby mogła to zauważyć, odszukać i znikało równie szybko, bez pożegnania. Zostawiało ją to w stanie męczącej już melancholii, chciała się uwolnić od takiego sposobu wyrażania myśli, które za długo krążyły wokół jej głowy.
Potrzebowała... Oddechu. Jeden, drugi, trzeci. Przerwa. Kolejny i kolejny i kolejny zasypywały jej płuca świeżym, domowym powietrzem. Poczuła jak silne, znajome aż za bardzo ramiona łapią ją i okalają swoim ciepłem. Potem czuła już tylko jak płynie, oddala się w przestworzach i ląduję na czymś miękkim co do złudzenia przypomina w dotyku jej łóżko.
****
Delikatne uszczypnięcie w okolicach mostka kompletnie wybudziło ją z poprzedniego stanu pełnego onirycznego ogłupienia i halucynacji. Uśmiechnęła się, bo długie włosy tego, który wykonał ten jakże mało delikatny zabieg uroczo łaskotały ją w szyję. Nie chciała otwierać oczu, bała się, że to nie był sen i on siedzi obok niej jak gdyby nigdy nic.
-Cassie? Wiem, że zjebałem... Znaczy się zepsułem.- zmieszany poprawił się szybko.- Nie chcę Cię stracić po raz kolejny. Tym razem nie będzie tak jak wtedy.-zaczerpnął powietrza, aby zadać dręczące go pytanie.- Dlatego wtedy uciekłaś, Cass?
-Chcesz wiedzieć dlaczego?-słowa z łatwością wypływały z jej ściśniętych w kreskę ust. Aż dziwne, jak udało się im pokonać tak wąską szczelinę, aby wydostać się na światło dzienne.- Bo czułam, wiedziałam, że się wahasz. Wiesz jakie to było smutne? Nie pasuję do Twojego świata, do tego splendoru, sławy... Nie chciałeś wiązać sobie ze mną przyszłości, mam rację, prawda?- wyrazy już nie wypływały, one wyskakiwały jak miniaturowe fajerwerki. Obserwujący z daleka tą scenę osobnik, mógłby bać się poparzenia przez te małe rakietki.
Ale Jared się nie bał. Był raczej w szoku, że jego umiejętności aktorskie nie sprawdziły się tym razem. Wahał się, oczywiście, że tak. Kto normalny by tego nie robił? Przecież myślał o związku z osobą, która przez trzy cholerne lata była w śpiączce! Jak miał zareagować? Nie sugerował jej tego ani niczego w tym stylu.
-Cassie...-nie mógł jej tego powiedzieć, pod żadnym pozorem nie mógł wydać się, potwierdzić wszystkich zarzutów. To byłby oficjalny koniec. A tego by nie zniósł.- Proszę, nie rozmawiajmy na ten temat. Nie dzisiaj. Będziemy mieli na to całe życie...- końcówka jego wypowiedzi brzmiała dużo ciszej niż jej początek. Nie wiedział dlaczego, pewnie przez ten strach, który go ogarnął jak tylko pomyślał o jej odmowie. Bo przecież miała prawo powiedzieć „nie”.
Ślubu nie brali, przysięgi nie składali. Byli dwójką niczym nie powiązanych ze sobą ludzi. Może paroma wspomnieniami, okraszonymi łzami, śmiechem i smutkiem.
Przybliżył się do niej, nie wiedząc czemu. Może chciał ją pocałować, ale w tamtej chwili graniczyło to z cudem, było za dużo napięcia pomiędzy nimi. Czuł jej ciepły, miarowy oddech na swojej szyi i podbródku, mógł spojrzeć w jej ciemne, prawie czarne oczy i co najważniejsze, mógł przysiąc, że jej podoba się to tak samo jak jemu. Uśmiechnął się lekko, zachęcająco.
-” 'Cause I want you so much, but I hate your guts, I hate you ...”*- powiedziała cicho, prawie, że wyszeptała wprost do jego ust, które znalazły się niebezpiecznie blisko jej.
Może to przez magię chwili, może przez targające nimi uczucia, ale po chwili połączyli się za pomocą jednego, ale jakże intensywnego pocałunku. Wszystko wydawało się takie idealne...
****
Siedział śmiejąc się jak idiota. Ludzie zajmujący miejsca obok niego z pewnością mieli go za morderce-psychopatę, a on był zwyczajnie szczęśliwy. Delikatnie gładził żonę po wierzchu dłoni, wiedział jak bardzo to lubi.
Czekali w małej poczekalni należącej do prywatnej przychodni położniczej. Zdenerwowanie tej dwójki sięgało szczytu, ale trzymali się dzielnie. On- z wypisanym na twarzy uśmiechem i ona- stopująca go w skakaniu dookoła niej ze szklanką wody, co robił odkąd dowiedział się o ciąży.
-Moja kobieta musi dużo pić, woda jest zdrowa dla dziecka.- powtarzał cały czas i wpychał w nią hektolitry zbawiennego płynu.
Z jednej strony urocze, kochane. Niestety z drugiej straszliwie denerwujące, nie była przecież śmiertelnie chora, tylko brzemienna. Oczywiście Chorwat nie dał sobie wmówić wersji żony, że nie umiera i skakał dookoła niej jak jakiś kangur cierpiący na ADHD.
-Państwo Milicevic! Zapraszam do siebie.- lekarz wystawił głowę zza drzwi i z uśmiechem zachęcił parę, aby weszła do gabinetu.
Posłuchali go i już po chwili siedzieli po jednej stronie dużego, orzechowego biurka. Na przeciwko nich zasiadł profesor White. Miły, starszy pan, który swoim uśmiechem budził zaufanie, co jest bardzo ważną cechą u lekarza.
Gabinet był urządzony stylowo, lecz profesjonalnie. Można było go podzielić na dwie części; jedna, w której właśnie się znajdowali zawierała w sobie owo biurko oraz dwie bliźniacze półki na książki ustawione po obu stronach pomieszczenia. W drugiej części można było znaleźć leżankę i te wszystkie medyczne urządzenia potrzebne do wykonania badań.
-Najpierw chciałbym Państwu pogratulować, żona jest w świetnym zdrowiu, ciąży nic nie zagraża. Lepszych wyników krwi dawno nie widziałem, a leczę dłużej niż pamiętam.- dobroduszny uśmiech zawitał na jego twarzy podczas wypowiadania tych słów.
-Widzisz kochanie? To wszystko dzięki mojej wodzie.- mruknął pod nosem dumny z siebie Tomo. Wywołał tym cichą salwę śmiechu u Vicky, którą szybko zagłuszyła kaszlnięciem.
Wszystko wydawało się takie idealne...
****
Staring at the ceiling in the dark
Same old empty feeling in your heart
'Cause love comes slow and it goes so fast
Well you see her when you fall asleep
But never to touch and never to keep
'Cause you loved her too much and you dive too deep”*

Przyciszył radio, które zdawało się nienawidzić go aż tak bardzo, że wybierało same piosenki przypominające mu o porażce jaką poniósł. Oczywiście nie była to jedna z tych porażek, tych gigantycznych i takich co się ich nie zapomina. Nie, ta była za bardzo delikatna, osobista. Wiedział, że spieprzył. Zawsze to robił i nic nie wskazywało na to, że coś mogłoby się zmienić przy tej jednej, konkretnej dziewczynie.
Zaklął cicho, za cicho aby ktokolwiek usłyszał. Dlaczego się okłamywał? Nikt by nie usłyszał, nikt by się nie przejął. Bo po co?
Brat odzyskał ukochaną, tak wybłaganą i wypłakaną miłość. Shannon czekał tylko na moment, w którym ona dowie się co wcześniej robił, aby się do niej dostać. Był wredny, wiedział o tym. Ktoś mógłby rzec, że paskudny i parszywy. Epitetów było mnóstwo, do wyboru, do koloru.
-Robisz się zgorzkniały Shanny...”
W głowie miał jej słowa, wypowiadane powoli, tak, że nawet jego imię brzmiało jak największe przezwisko. Wzdrygnął się na samą myśl o powrocie do tamtych wydarzeń.
- Jesteś tajemniczy, czy którakolwiek dziewczyna miała szansę poznać to co w tobie drzemie”
Ta kwestia została dla odmiany wypowiedziana przez jedną z dziwek, nie pamiętał którą. Wiele ich u niego było przez te wszystkie lata pełne zawodów miłosnych i cichego cierpienia, tak, aby nikt się nie dowiedział.
Jeden błąd popełniony w przeszłości, jedna dusza na sumieniu i całe jego życie miłosne nie miało racji bytu.

Do czasu...
****
*Let Her Go- Passenger. 
Dawno do Was tutaj nie pisałam, zaniedbałam to trochę. Mam nadzieję, że podobały Wam się te wypociny. Co sądzicie o takim obrocie akcji? Liczę na komentarze, te krytyczne także. Nie chcę się skarżyć, ale ostatnio coraz mniej ich widuję :c 
Zapraszam do komentowania, dołączania do grupy i tak dalej... :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz